niedziela, 4 listopada 2012

9. Translate it to me…

3 Lipiec 2012

Witam moje kochane Elfiątka! Dziś nareszcie mogę dodać Wam rozdział i zapowiedzieć, że wtorki to teraz dobry czas. ;P Jestem spokojniejsza, że notka się stworzy, a ta była gotowa wczoraj po południu. Dzisiaj ciut dłużej i opisowo – żeby było śmieszniej… w opowiadaniu opisywałam pewną częstochowską ulicę i dziś miałam sposobność zwiedzić ją dwukrotnie xD Jak rzadko tam bywam, tak dziś pobiłam rekord. xD


Odpowiedzi:Star1012 – Mówisz – masz. xD Akurat dzisiaj opisywałam Adama. xD Pokazałam jego wspomnienie o tym fantastycznym chłopaku, którego kiedyś spotkał. Jesteś blisko z kombinowaniem, bo chcę chłopaków trochę skłócić… i to chyba nawet w następnej notce, bo zbliżamy się do końca… jakoś… powoli xD Nazwisko „Kubiak” nie jest rzadkie? ;> Ja się spotkałam tylko raz. ;P


Willowy – Chyba już jesteś po tym najgorszym egzaminie? Jeżeli tak, to jak Ci poszło? Dwie piątki i czwórka? To z ćwiczeń nie mogli dać Ci piątek? Przynajmniej byłabyś zwolniona. Hehehe, znam to uczucie. Ja nie pisałam żadnego egzaminu, ale przez naukę na wszystkie zajęcia podupadłam na zdrowiu.


Kinmakur - Aż się wystraszyłam, gdy nie zobaczyłam Twojego komentarza na początku! Łaaa, to masz pasek! Nieee no, wymiatasz. xD Ha, niech się wszyscy chłopcy z obozu sportowego liczą z przegraną, haaa! Mój Ty mistrzu ;3


Yaoistka^^ – Powoli wracam do zdrowia. xD

Zielona Strefa + OGŁOSZENIA
Upał… pić… kaszel i katar… burza.. piiić. xD Tak, tak byłam chora i nadal się nie wykurowałam. Dwa tygodnie temu w sobotę miałam taką gorączkę, że po raz pierwszy zdarzyły mi się halucynacje… bo widziałam trzy tańczące nade mną buraki… O_oCo do ogłoszeń – zdecydowaliście, abym przeniosła się na blogspota, co też od jakiegoś czasu robię. Idzie powoli, bo przenoszę też Wasze komentarze, ale za tydzień notka powinna ukazać się już na nowym adresie, który oczywiście tutaj podam. ;P (a dzisiaj Akemi ma urodziny xD)

Zapraszam do czytania i przepraszam za błędy.

-------------------------------------------------------------------------------------------------



Już nie tak nudny i ubogi w meble pokój numer dwa tętnił obecną nowinką o bracie Darka. Jeszcze wtedy, we wtorek, Adam został poinformowany o wielkim szczęściu, jakie spotkało Kubiaka, którego on sam nie nazwałby tak trywialnie.
Gdy po dwudziestej drugiej większość osób udała się do domów, Darek od niechcenia opowiedział swoją wersję, nie wykluczając towarzyszących spotkaniu uczuć. Co prawda mówił o nich dosyć pobieżnie i sucho, ale po jakimś czasie stosowania strategii „mam brata gdzieś, a że się przyplątał, to w końcu odpuści i zniknie” zamilkł, zawieszając w powietrzu pracujące po klawiaturze palce. Najwyraźniej cisza ze strony Adama skłoniła go do zastanowienia się nad ostatnimi słowami. Dosyć długo wpatrywał się przez to w jasny ekran monitora.
- Co ja pieprzę… – nerwowo przeczesał jasne włosy, obracając się na krześle. Nie zdziwił go uporczywy, ale przyjazny wzrok przyjaciela. Znali się kilka lat, dlatego też nie były im obce swoje przyzwyczajenia. – Czasami zachowuję się jak dupek, ale taką gadkę mógłbym sprzedać przechodniowi, a nie tobie.
- Cieszę się, że wreszcie to do ciebie dotarło. – westchnął głęboko. Miał fatalny dzień. Od tygodnia prześladował go znajomy zapach, którego nie potrafił zidentyfikować. Za każdym razem, gdy źródło zdawało się być na wyciągnięcie ręki, rozpływało się, pozostawiając przykrą świadomość oddalenia od celu. Adam rzadko bywał rozdrażniony, ale teraz wręcz kipiał kłębiącą się złością narażoną na wybuch. Miał wrażenie, jakby gonił własny cień, bo ilekroć przychodził do Ambasady, czuł, że spóźnił się o kilka minut. Na co? Sam nie wiedział, ale był pewien ważności tego wydarzenia oraz tego, iż jego ewentualny brak punktualności wiązał się wyłącznie z oglądaniem mijającego go osobnika z ukrytymi za płaszczem czarnymi włosami, których kilka długich pasm powiewało dzięki otwartym drzwiom. Nie rozumiał, dlaczego coś mu mówiło, że nie myli się w swych przypuszczeniach, ale nigdy sam nie mógł się o tym przekonać. Przeszłość zdawała się przypominać o sobie, łapiąc pojedyncze wspomnienie, które nawet po latach nie traciło na wyrazistości. Wielokrotnie opowiadał o nim Darkowi i chyba głównie dlatego tak dobrze je pamiętał.
Nie umiał pogodzić się z tym, co było, choć dobrze wiedział, że szansa na ponowne spotkanie chłopca, który zawrócił mu  w głowie, równała się co najwyżej dwóm procentom. Niemniej nie przeszkadzało mu to w „odpływaniu” do tego konkretnego dnia.
Mieszkał wtedy w Warszawie i był zalewie dwunastoletnim dzieciakiem. Jego rodzice zwiedzali stolicę, upatrując w niej wielkiego zysku. Ojciec rozpoczynał przygodę z polityką i nie wiedział wówczas, że los pchnie go do roli ambasadora czeskiego z siedzibą w Częstochowie. Ba, rodzina Fibaków absolutnie nie miała w planach zatrzymywania się w Warszawie na dłużej niż tydzień, a jednak przyszłość zapragnęła związać ich na o wiele więcej.
Niemniej pierwsza wizyta kończyła się w wiosenny poranek, dokładnie jedenastego maja dwutysięcznego roku. Małżeństwo zdecydowało się zawierzyć swe przeznaczenie w ręce patrona archikatedry, świętego Jana Chrzciciela. Piękny budynek z wysokim ołtarzem i strzelistymi oknami ozdobionymi kolorowymi witrażami przedstawiającymi czternaście stacji drogi krzyżowej robiły olbrzymie wrażenie na osobach odwiedzających świątynię, ale i parafianie także często zawieszali wzrok na bogatych i ciekawie skonstruowanych upiększeniach. Adam nie był wyjątkiem.
Jasno świecące słońce nie żałowało promieni, toteż ludzie siedzący blisko okien prezentowali  się niemalże mistycznie.
Podczas przyjęcia eucharystii rodzina Fibaków wspólnie wyszła z ławek, podchodząc w kolejce do ołtarza. Siedzieli na początku, więc jako jedni z pierwszych przeszli drogę powrotną, mijając kilka figur świętych, w tym obraz patrona.
Adam klęknął w swojej ławce i zaczął się modlić, chowając twarz w dłoniach. Ojciec zawsze był dla niego autorytetem, dlatego starał się go we wszystkim naśladować. Teraz jednak, dochodząc do momentu: „jense počal z Ducha svatého”*, uniósł głowę, którą natychmiast wraz  z szyją przechylił w lewo. Nawet nie wiedział, kiedy rodzice zajęli miejsca, gdyż wciąż miał przed oczyma niesamowicie osobliwy widok.
Zza jednej z kolumn wyłonił się niewysoki, szczupły chłopiec o długich, czarnych włosach. Ręce złożone przykładnie nadawały kontrast całości jego istoty, gdyż tylko one i jasny garnitur świadczyły o chrześcijańskiej wierze. Reszta, a więc chłodne i wręcz ironiczne oczy, rozwiewane pędem chodu kosmyki, dobrze skrojone na kant spodnie w odcieniu głębokiej smoły i równie ciemne pantofelki dawały wrażenie wrogości. Adam wzdrygnął się, odczuwając lęk przed niewielką, a już tak przerażającą postacią. Jednak mimo tego, że nie chciał, aby chłopiec zwrócił na niego uwagę, w dziwny sposób pragnął wzajemnego kontaktu wzrokowego.
Był w kościele, więc rychłe spełnienie prośby wytłumaczył sobie tym, że Bóg najwyraźniej akurat siedział nieopodal i usłyszał jego myśli. Szybko jednak skupił się na nagle zwalniającym krok dziewięciolatku, jak wywnioskował z komunijnego stroju. Zdziwił się, kiedy zerkając na niego z ukosa widział lód w jasnych tęczówkach, a teraz nie mógł oderwać od niech wzroku. Czuł się tak, jakby stał na brzegu morza, które przybijającymi falami kusiło do wejścia w głębiny. Przez chwilę nie docierały do niego żadne słowa. Słyszał tylko szum w głowie i dziwny ucisk w sercu. Koledzy wielokrotnie opowiadali mu, jak czuli się, gdy poznali swoje pierwsze dziewczyny – przecież wiek nie miał dla nich znaczenia. Oczywiście nie operowali wyszukanymi frazami, a zwyczajnie opisywali to, jak ich spodenki wybrzuszały się ponad zwykłą normę. Adam też to teraz czuł i był podwójnie przerażony. Raz, że co, jak co, ale miejsce nie było odpowiednie do takich ekscesów, a dwa… kroczącemu nieopodal osobnikowi daleko było do dziewczyny. Mógł mieć mylące długie włosy i ładną, androgeniczną budowę ciała, w tym także uroczą buzię (z siejącym postrach uśmiechem), ale nawet ślepy zauważyłby, że to stuprocentowy chłopiec. Adaś bardzo chciał wtedy odwrócić wzrok i skupić się na mszy, ale nie potrafił. Idący jak w zwolnionym tempie dziewięciolatek uporczywie patrzył to na niego, to na ramię Fibaka, jakby było na nim coś wyjątkowo ciekawego. I w istocie starszy młodzieniec domyślił się, o co chodzi pięknemu nieznajomemu, kiedy na barku tamtego wylądowała ciężka dłoń prawdopodobnie jego ojca. Na tyle, na ile pozwolił mu czas, uśmiechnął się najserdeczniej jak potrafił. Ufał, że to w jakiś sposób sprawi, iż długowłosy choć na moment poczuje się raźniej.
Dłoń pana Fibaka nie ściskała jego ramienia, jak czyni to dowódca, chcąc ukarać lub musztrować swojego szeregowca. Ona obejmowała plecy chłopca, który mógł poczuć bezpieczeństwo i jej ciepło.
- Dlaczego nie zapytałem go o imię… – mężczyzna powracający ze wspomnień zdał sobie sprawę z tego, że po raz kolejny uprzykrzył Darkowi czas. Ileż można w kółko opowiadać o tym samym? Owszem, zdawał sobie sprawę z tego, że tamten nieznajomy na zawsze pozostanie jego pierwszą miłością, ale jak tak dalej pójdzie, nigdy nie znajdzie tej drugiej. – Chcę się upić… zabawić! Cholera… – skoro nawet własne usta nie chciały go słuchać, a miał przecież na nie wpływ, to co sobie wyobrażał, zmuszając do tego serce? W złości wyłączył komputer, nie przejmując się procesem wylogowania. Na szczęście zapisał wcześniej pliki, niektóre wysyłając na stronę z napisami. – Idę do domu.
Zupełnie zagubiony Adam nie prezentował się najlepiej. W sumie nigdy nie okazywał większego smutku, zazwyczaj wszystko dobrze rozplanowując, dlatego Darek postanowił pójść za przykładem przyjaciela. I tak siedział tutaj nadprogramowe pół godziny. Niechętnie wracał do samotnie wynajmowanego mieszkania, toteż zawsze zostawał wraz z Fibakiem, póki ten nie skończył.

Następnego dnia, dworzec PKS
Wielki zegar wskazywał godzinę siódmą dwadzieścia pięć. Liczne autobusy zjeżdżały na swoje stacje, wysadzając spieszących się ciągle pasażerów. Gdzieniegdzie słychać było ich jęk, gdy w drzwiach pojazdów pojawiali się kontrolerzy proszący nie tylko o aktualny bilet, ale także legitymację.
Wiecznie ostatni Mikołaj tym razem zebrał się nad wyraz szybko, okazując potrzebne dokumenty. Być może stało się tak dlatego, że tym razem się nie spieszył? Musiał co prawda odwiedzić jedno miejsce, ale choć było ono stosunkowo daleko, do pierwszych zajęć miał jeszcze dwie godziny. Niestety nieczęsto jeżdżące autobusy były główną przyczyną długiego oczekiwania na rozpoczęcie wykładu. Zwłaszcza wtedy, gdy chciał coś załatwić.
Niespiesznie skręcił w lewo, przemierzając ulice Częstochowy, obojętnie, ale z uśmiechem mijając budki z frytkami, czy ubraniami. Zawsze fascynowało go to, ile pasów może mieścić jeden odcinek tej samej trasy, ale zawsze, gdy chciał wyśmiać ideologię twórców, stawała mu na drodze przeszkoda w postaci umykającego czasu, a dzięki „zebrom” zawdzięczał wiele wcześniejszych powrotów do domu.
Na niebie zaczęły zbierać się szare chmury – nieodzowny znak nadchodzącej zimy. Wiatr podwiewał jesienny jeszcze płaszcz, skłaniając chłopaka do ciaśniejszego owinięcia się szalem. Uwielbiał go, bo był równie długi, co jego włosy.
- Że też zachciało się jej tych zeszytów akurat dzisiaj. – mruczał pod nosem, zastawiając twarz, gdy silniejszy podmuch wiatru odebrał mu oddech. Z każdym krokiem żałował, że podjął się zakupu notesów potrzebnych na ćwiczenia dla grupy. Piętnaście minut drogi jeszcze nigdy nie sprawiło mu takiego kłopotu, jednak gdy minął ruchliwe skrzyżowanie Focha ze Śląską mógł odetchnąć z ulgą. Po nim następowało kilka kroków i już można było schować się przed podmuchami, które pomiędzy wysokimi budynkami nie miały tak wielkiej siły. Korzystając ze świateł przeszedł na drugą stronę ulicy Nowowiejskiego, nawet nie zatrzymując wzroku na sklepie papierniczym. Był tam raz… jedyny raz i nie ma zamiaru znów tam wejść. Obiecał to sobie, kiedy o połowę przepłacił za brązowy brystol. Jak można żądać za niego aż sześciu złotych? Nie chciał o tym nawet myśleć. Mijając liceum im. Kopernika, do którego kilka lat temu zabrakło mu około dwudziestu punktów, podbiegł do ustawionego pod dziwnym kątem ksera. Tutaj, choć był chodnik, trudno przechodziło się parami, a póki miał możliwość zauważył, że właśnie z naprzeciwka jakaś nadchodziła. Mikołaj chciał ich wyprzedzić. Nie zauważył, że osoba idąca za dwojgiem młodych ludzi uczyniła to samo. W efekcie obydwoje zderzyli się, a mijający ich ludzie popatrzyli na nich dosyć dziwnie. No tak, gdzie dwóch się bije…
- Przepraszam… Ja… Radek?
- Mikołaj?
- Co ty tu robisz? – tym razem zgodność wypowiedzi zsynchronizowała się we wspólne pytanie. Oboje również zaśmiali się, ustępując drugiemu możliwości do tłumaczeń. W końcu wyszło na to, że rozpoczął Kubiak.
- Za rogiem jest sklep po cztery złote. Ostatnio kupiłem tam zeszyt z wyrywanymi od góry kartkami i teraz zwalił mi się na głowę obowiązek zakupu dwudziestu pięciu sztuk dla grupy. Oczywiście nikt nie ma czasu, nie wie, gdzie to jest, a połowa ludzi mieszka w mieście… Ale co tam, ja dojeżdżam, więc mogę się poświęcić. I chce mi się jeść. – dodał, kiedy usłyszał bunt swojego brzucha. Stało się to wtedy, gdy Mikołaj przeniósł wzrok na siatkę Miki. Logo piekarni Musiorskiego świadczyło o pysznościach ukrytych w białej torebce.
- W takim razie, jeżeli masz czas, zapraszam na śniadanie.
- Ale niee… – brunet starał się poskromić burczący żołądek, ale słabo wychodził mu opór.
- Mam chałkę… i paluchy drożdżowe. – to absolutnie przesądziło sprawę o dalszej działalności Kubiaka. Jeżeli jeszcze tliły się w nim chęci zakupu zeszytów i udania się na uczelnię, pod wpływem paluchów przestały mieć tak wielkie znaczenie. Radek rozumiał obawy studenta. On sam niechętnie zwlókł się z łóżka, przemierzając kilkaset metrów, podczas których wywiało go na wszystkie strony. – Wstąpimy tam w drodze do konsulatu, a żebyś nie przemarzł, przewiozę cię na bagażniku, co ty na to?
Kiedy Mikołaj pierwszy raz usłyszał o tym, że blondyn jeździ do pracy rowerem, nie chciał w to uwierzyć. Zwłaszcza teraz, gdy pogody nie dopisywały. Jak widać niedługo sam miał się o tym przekonać.
Obrócenie się tyłem do wiatru ułatwiło im rozmowę, dlatego droga do kamienicy zajęła im mniej więcej tyle, ile w czasie słonecznego dnia. Dwudziestojednolatek z lekkim zdziwieniem odkrył, że Radek mieszka na przedłużeniu ulicy, na której się obecnie znajdowali. Nie mógł ukryć, że go to cieszy, a jeszcze bardziej wyraził swój zachwyt, gdy znaleźli się na ostatnim piętrze. Nie zniszczona jeszcze winda z wielkim lustrem naprzeciwko wejścia sprawiała bardzo miłe wrażenie i równie płynnie zawiozła ich na szczyt. Mikołaj z uwagą godną dziennikarza przyglądał się drzwiom. Niektóre z nich posiadały tabliczki z tytułami i nazwiskami co ważniejszych (i bogatszych) mieszkańców kamienicy. Korytarz pomalowany na brzoskwiniowo nie posiadał napisów nakreślonych tanim sprejem. Tak… gdyby kiedykolwiek miał starać się o wolne lokum, to tylko tutaj.
- Wchodzisz, czy będziesz podziwiał kolorową wycieraczkę z napisem „Welcome”? Gospodarzy nie ma w domu, ale ja mogę ofiarować ci moje skromne progi… choć bez wycieraczki. – blondyn stojący w drzwiach z numerem dwadzieścia sześć miał na sobie rozciągnięty, kremowy sweter odsłaniający jedno ramię. Nie czekając aż Mikołaj zdecyduje się na jakieś kroki wszedł do mieszkania, kierując do ostatniego pomieszczenia po lewej. – Zrobię nam coś do jedzenia, a ty się rozgość. Po prawej masz drzwi do mojego pokoju, a następne do salonu. Naprzeciwko jest łazienka.
Student musiał przyznać, że Mika jest naprawdę uporządkowaną osobą. Wszystko miało swoje miejsce. Lustro zawieszone przy haczykach na ubranie pomogło mu rozczesać skołtunione płaszczem włosy, które powoli nabierały normalnego wyglądu. Był ciekaw całego wnętrza, ale nie chciał wyjść na wścibskiego… może jeszcze tu wróci. Zdecydował się na wejście do pierwszego pokoju, uprzednio zdejmując ciężkie trapery. W pierwszej chwili nie mógł znaleźć klamki, ale szybko zorientował się, że drzwi są rozsuwane.
Pierwszym, co go urzekło, to piękny, intensywny zapach świeczki „Christmas tree”. Uwielbiał go! Zawsze przed wigilią zapalał kilka, nie bacząc na liczne prośby rodziców. Przecież to był najbardziej orzeźwiający aromat, jaki kiedykolwiek powąchał. Drugim, tym razem wzrokowym elementem był obraz namalowany na bocznej ścianie. Zgrabnie przebiegał ponad biurkiem i komputerem, będąc zupełnie odsłoniętym. Nic nie przeszkadzało w podziwianiu krętych gałęzi różowej wiśni. Jasne płatki kontrastowały z ciemniejącym do okna kolorem bordowym, przekształcając go w granat. Pnące się ku górze gałęzie zdawały się chronić stojącą pod nimi postać mężczyzny odzianego w jasnozielone kimono. W całość wtopione było niewielkie jezioro, co dzięki podobnemu barwie biurku i ramie komputera nadawało trójwymiarowy obraz. Po lewej stał rząd kilku jasnych szaf nadających wnętrzu wizerunku przyjaznego dla oka, za to czarna kołdra wręcz gryzła się z białym kaloryferem umieszczonym tuż za rozłożonym łóżkiem.
Mikołaj jęknął żałośnie, opadając na nieco twarde posłanie.
- Ja chcę tu żyć. – wtulił twarz w ciemną poszewkę, trąc o nią policzkiem.
Wchodzący do pokoju Radek zachichotał, stawiając na biurku talerzyk z drożdżówką. Jeden z kawałków podetknął pod nos chłopaka, od razu budząc go z przyjemnego odrętwienia.
- Będę ci sprzątał, gotował, prał, wyprowadzał psa, jeżeli go masz, ale pozwól mi tu mieszkać albo urządź tak mój dom. – wyprostował się, z wdzięcznością odbierając podawany mu talerzyk. W końcu nauka wyniesiona z byłej rodziny nie poszła w las. Dziewięć lat posłusznego stosowania się do rygorystycznych zasad przy stole obowiązywało.
Mika nie pierwszy raz zauważył dobrze znane mu maniery. Coraz częściej przekonywał się, co do tego, że są do siebie bardzo podobni i mają wiele wspólnego.
- Nie mam psa, ale kota… gdzieś się szwenda. Dostałem go od kuzynki i został. – machinalnie rozejrzał się po pokoju, lecz nie zauważył zwierzątka. – Nigdy nie miałem sposobności, aby cię tutaj zaprosić, więc skoro wreszcie tutaj jesteś, mam nadzieję, że następnym razem sam trafisz… i to nie raz. – szczerze powiedziawszy liczył na odwiedziny. Mało kogo tutaj znał, a akurat Mikołaj byłby mile widziany. Między jednym kęsem, a drugim przypomniało mu się niedawne wydarzenie z obydwoma Kubiakami na czele. – Nie spodziewałbym się, że Darek ma brata… albo, jeżeli już, to że musiał go wyjątkowo polubić. Skoro masz wszystkie palce u rąk… Czemu się śmiejesz?
Chłopak faktycznie musiał odstawić talerzyk na miejsce, gdyż targające nim napady chichotu mogły spowodować jakąś szkodę.
- Wiesz… – oddychał głęboko, uspokajając się. – Jak byłem młodszy, chciał mnie otruć herbatą, bo myślał, że to trucizna. – westchnięcie ze strony blondyna wyglądało jak odetchnięcie z ulgą. – Chyba spodziewałeś się czegoś takiego, ale… On nie jest taki zły, jakiego odgrywa. Ostatnio trochę wygadałem. – przyznał, masując kark. – U Kubiaków panuje jedna reguła. Należy zawsze mówić prawdę, a więc nie jest dobrze, kiedy ukrywa się coś ważnego, a tego niestety nie przestrzegł Darek. Tak myślę… – przerwał na chwilę. – Wtedy tata miał gorszy dzień. Ciężko było mu przyjąć, że syn zataił coś tak wielkiego, bo przecież nie było u nas żadnych kar. Niemniej z drugiej strony trudno jest przyznać się do czegoś takiego. Gdyby to było teraz… gdyby Darek teraz przyznał się do tego, że jest gejem, na pewno nie zgodziłby się na opuszczenie domu. Pokrzyczałby, wyrzucił wszystko, co leży mu na sumieniu i rodzice zrozumieliby, a tak…
Siedzący obok Radek słuchał w milczeniu. Jego sytuacja była podobna, choć z tą różnicą, że sam zdecydował się na wyjazd. Coś innego przykuło jego uwagę, dlatego przerwał chłopakowi, zadając pytanie.
- Na początku powiedziałeś „u Kubiaków”… to zabrzmiało tak, jakbyś opowiadał o czyjeś rodzinie, a nie o swo…jej. – ostatni wyraz rozciągnął, widząc na twarzy Mikołaja swego rodzaju smutek i złość.
- Rzadko mi się to zdarza… a nie powinno. – mamrotał do siebie, dopiero po chwili spoglądając na marszczącego czoło blondyna. – Kiedy miałem dziewięć lat moi rodzice zapragnęli wyjazdu za granicę, a ja wolałem zostać w Polsce. Dla nich liczyło się poznawanie nowego, niedostępnego, dlatego oddali mnie pod opiekę Kubiaków. Długo z nimi walczyłem, aż wreszcie dotarło do mnie, że to oni są prawdziwą rodziną i naprawdę mnie kochają. Poprosiłem o to, by tamci ludzie zrzekli się praw. Nie mieli obiekcji, więc krótko trwająca rozprawa zadecydowała o tym, że oficjalnie stałem się jednym z Kubiaków. – o dziwo po raz pierwszy mówił to bez żadnego żalu względem pierwszych rodziców. Tym samym szybko dotarło do niego, że najwyraźniej wreszcie dorasta, bo po co chować do kogoś urazę, skoro dzięki niemu dostało się ciepło ogniska domowego. 
- Mówisz o nich bardzo dobrze… moja rodzina też jest wspaniała. Wiele im zawdzięczam i cieszę się, że są tacy, jacy są, choć dawno ich nie widziałem. – z rozdrażnieniem poprawił coraz bardziej zsuwający się sweter.
Mikołaj nie mógł tego nie zauważyć, toteż jeden z miliona pomysłów, który wpadł mu do głowy, rozświetlił twarz i wykrzywił usta w diabelskim uśmiechu. Cieszył się, że kiedyś trudna do przeprowadzenia rozmowa przeszła mu dziś tak gładko przez gardło. Chyba potrzebował kogoś z podobną aurą… bo kto, jak nie „Radosny” i „Sosna” dogadają się, otoczeni zapachem „Bożonarodzeniowego drzewka” na miesiąc przed wigilią?
- Dlaczego wydaje mi się, że knujesz coś złego? – Lancet miał ochotę rozciągnąć policzki bruneta, gdy ten nadął je w geście naburmuszenia.
- Od razu posądzasz mnie o niecne czyny… a my się tylko wybierzemy do Galerii.
Dłonie Miki zakryły mu oczy. Wpadł jak śliwka w kompot i nawet przyjazd kuzynki i jego chęć dogłębniejszego oprowadzenia jej po Częstochowie na nic by się nie zdały… bo ile razy odmówił jej zaprowadzenia do większego sklepu z ubraniami wie tylko on.
————————–
*który się począł z Ducha Świętego.
Akemi (20:02)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz